środa, 31 grudnia 2014

26. 31.12.2014r

Jeśli oczekujesz podsumowania jakże wspaniałego roku, czy też postawień noworocznych wyjdź póki jeszcze możesz i masz na czym. Ten rok ani nie był wspaniały (wręcz przeciwnie), a postanowień noworocznych nie uskuteczniam (bo i tak będę mieć je w du.... gdzieś tam).

Od rana chcę końca tego roku, końca tego dnia. Dlaczego? Z paru prostych powodów:

Powód nr 1.
Od wczorajszego wieczora odczuwam bóle stawów (pamiątka po ospie, i nawet się nade mną nie litujcie i nie załamujcie rąk, nic to nie da a tylko wkurzy). Ani normalnie nie chodzę, ani nie siedzę, leżeć też nie mogę za długo. Nie pomaga nic, zupełnie nic (maści, tabletki, okłady, olejki, ziółka – NIC). Najchętniej obcięła bym nogi. Czeka mnie wspaniałe życie. Jednak chyba dopiero po życiu.


Powód nr 2.
Sąsiad z góry. Człowiek który ma w dupie wszystko i wszystkich. Jeszcze przed andrzejkami zaczął balować. Co weekend w piątki i soboty – imprezki. Ba! Czasem i w niedziele! Pal licho, że puści sobie muzykę – wolno mu. Cisza nocna o ile dobrze wiem obowiązuje od 22, ale chyba wiem o tym tylko ja, bo on kończy w okolicach 2. Muzyka puszczana jest raz głośniej (dużo głośniej), a raz cisze (ku mej uciesze). Dźwięki których on słucha mnie przyprawiają o ból głowy, taki na który leki nie pomagają. Poza tym mam dziwne podejrzenia, że bierze (narkotyki/dopalacze), a rano wódką popija swoje leki na jakąś schizofrenie (lub inne bajery). Nikt trzeźwy i normalny takiego SHITU nie słucha! No nikt!
Policja zawitała już do niego parokrotnie, upomnieli i nic to nie dało. Sąsiedzi też prosili go o umiar. Aha, prosić możecie nadal. Powodzenia. Na tego człowieka nie działa nic.
A wyobrażacie sobie co będzie się działo dziś? Sąsiad już od 2h puszcza swoją muzykę, póki co względnie cicho (jak na niego). Dla rozrywki (ale tylko własnej) fajerwerki puszcza z okna.



Powód nr 3.
Chciałam mieć sylwestra idealnego. Takiego jakiego lubię. Sylwester idealny dla mnie oznacza mnie, książkę, gorącą czekoladę i ciepłe łóżko, błogi spokój. Dzięki wyżej wymienionym powodom mieć go nie będę.

Jutro dzień zapowiada się równie źle, jak nie gorzej. Pomijam bóle stawów które najprawdopodobniej mnie nie opuszczą i sąsiada, który może zrobić powtórkę z rozrywki. Jutro przychodzi ex do Pierworodnego. Zawsze jak przychodzi ja cały dzień jestem w nerwach (na które już powoli nic nie pomaga). Ostatnio pan ojciec się popisał. Z racji tego, że mieli do nas przyjść goście (a był 25 grudnia) po 3h jego bytności u nas, powiedziałam do własnego syna by się już żegnał z ojcem, bo przychodzą goście. Strzelił focha. Tak moi drodzy STRZELIŁ FOCHA PRZY DZIECKU. Rzucił swoją (pożal się boże) torba, oburzony ubrał się w trymiga (za to akurat chwała mu), pożegnał się z dzieckiem krótkim „cześć” i wyszedł trzaskając drzwiami. Tadam.

Jest cudnie, jest bosko, jest fajowsko. Nieprawdaż?

I błagam nie piszcie mi tu umoralniających tekstów, że powinnam dać mu szansę, czy spojrzeć na niego z innej strony, czy też wmawiać mi, że jest on pokrzywdzony. Nie jest pokrzywdzony, patrzyłam na niego już z każdej możliwej strony – nawet z tej z której najprawdopodobniej nie powinnam, szans dostał więcej niż sam daje.


Podsumowując krótko: 

NIECHŻE SIĘ TEN DZIEŃ I ROK JUŻ SKOŃCZY!

Nie ma, że boli

niedziela, 28 grudnia 2014

25. Prezent świąteczny

Pod choinkę m.in. dostałam książkę (tak znów o książce! Macie już dość? :P) „Wyklęci – Wiedźma” autorstwa Nancy Holder i Debbie Viguié.

Oto ona:




Zamiast opisywać sama tym razem posłużę się „lekko zamotanym” opisem z tyłu książki:

Kiedy rodzice Holly Cathers giną w tragicznym wypadku podczas spływu wzburzoną rzeką, wydaje się jej, że życie legło w gruzach. Wyrwana z rodzinnego domu w San Francisco, przenosi się             do Seattle i zamieszkuje z ciotką Marie-Claire oraz bliźniaczkami – Amandą i Nicole. Zdumiona niezwykłymi przygodami, które przytrafiają się jej w nowym miejscu, Holly stopniowo zapomina        o bólu po stracie najbliższych. Odkrywa na przykład, że jej ukochana kotka o imieniu Bast może spełniać życzenia. Sparaliżowana strachem widzi, jak ogromny sokół atakuje jej przyjaciółkę Niespodziewanie zakochuje się w tajemniczym nieznajomym. Zgłębiając mroczną przeszłość swojej rodziny, wkracza w niebezpieczny świat magii, sekretów i intryg. Przeczuwa, że niebawem będzie musiała stawić czoło przeznaczeniu, jednak rola, jaką przyjdzie jej odegrać w odwiecznym sporze pomiędzy rodami Cahors i Deveraux, przejdzie jej najśmielsze oczekiwania.”


Ogólnie mówiąc - książka o magii – czyli coś co naprawdę lubię. Bardziej szczegółowo? Wicca.Powinno mi się spodobać. I spodobałoby się na pewno dużo bardziej, gdyby nie fakt, że książka jest z działu „dla młodzieży” - co już podoba mi się trochę mniej.

Książkę czyta się lekko i przyjemnie, pomimo, że akcja czasami nagle przeskakuje o parę dni/tygodni/miesięcy (trochę przypomina to Harry'ego Potter'a). Postacie mają charakter, lecz trochę w tym charakterze brak charakteru (if you know what I mean). Czytałam ją z uczuciem odprężenia, historia mnie  wciągnęła, przeczytałam szybko.


Pomimo małych minusów warto sięgnąć po tę pozycję. Dla rozrywki i przyjemności z czytania. Polecałabym ją piętnastolatką lub szesnastolatką. Szczególnie, że jest to pierwsza część cyklu „Wyklęci”.

Szczegóły:
Wydawnictwo: Bukowy Las.
Wydano w: 2002 roku -świat, 2012 rok - Polska
Stron: 292.
Przełożyła: Magdalena Ziomek
Jest to pierwsza część cyklu "Wyklęci"

Nie ma, że boli.

niedziela, 21 grudnia 2014

24. Pytam się: JAK TAK MOŻNA?

Przed przeczytaniem poniższej notki proszę uprzejmie o przeczytanie tego artykułu:
klik

Przeczytali? No to jazda!

Plagiaty to coś czego nienawidzę. Nie wiem jak wielkim trzeba być chamem, by ukraść czyjąś pracę i przypisać sobie. Jeszcze potem cieszyć się z zaszczytów! A sumienie? Sumienie sprzedam tanio, czyste i przejrzyste, bo nie używane!

Halo! Ludzie! Tu Ziemia! Co Wy wyprawiacie?! Nie wstyd Wam?

Tego nawet nie da się wytłumaczyć logicznie. „Nie wiedziałam” No błagam! Gdzie byli rodzice? Dlaczego nie nauczyli szanowania cudzej pracy? Można samemu coś stworzyć, a nie kraść perfidnie! Oby ktoś, kto kradnie, płacił grube pieniądze.


A Wy co myślicie o plagiatach?

Nie ma, że boli.

piątek, 19 grudnia 2014

23. Coś dobrego.

Dziś notka kulinarna, a co wolno mi! Pokuszę was przed świętami czymś innym niż pierniczki, makowce itd.

Muffiny
(baza podstawowa)*

Składniki:
-1 szklanka i 2 łyżki mąki pszennej
-1/2 szklanki cukru
-2 łyżeczki proszku do pieczenia
-szczypta soli
-1 jajko
-1/2 szklanki mleka
-75 g roztopionego masła.

Przygotowanie:
W misce/garnku mieszamy wszystkie składniki tak by nie było grudek. Ciasto wlewamy na 2/3 wysokości foremki. Pieczemy ok. 25-30 minut w 190*C.

*Napisałam, że jest to baza podstawowa. Dlaczego? Ponieważ do tej bazy możemy wrzucić co nam się żywcem podoba – i zawsze wyjdą pyszne muffiny! Trzeba tylko pamiętać, że przy dodawaniu składników „ciężkich” (np. cynamon, kakao, przyprawa do piernika, czekolada) musimy dodać więcej proszku do pieczenia. Zależność jest różna, ja zawsze dodaję na 1 łyżeczkę cynamonu 1/2 łyżeczki proszku więcej, a na 1 łyżeczkę kakaa – 1 łyżeczkę proszku więcej. Chyba proste prawda?

Gdy mamy ochotę na muffiny maślane (najbardziej odpowiednia nazwa) robimy tylko bazę, nie dodajemy nic ekstra. Muffiny „jabłko&cynamon”? Proszę bardzo! Dodajemy jedno lub dwa jabłka i jedną łyżeczkę cynamonu (zwiększamy ilość proszku o pół łyżeczki!). Jeśli zaś chodzi o owocowe muffiny do bazy dodajemy co chcemy. Pamiętajmy jednak, że muffiny muszą muszą wtedy troszkę dłużej postać w foremkach po upieczeniu by się zastać. Podpowiem, że najlepsze są z borówkami!

Z bazy wychodzi nam ok 20 muffin. Ilość babeczek zależy od ilości składników dodanych. Gdy nie damy nic jest ich 12-14, a gdy dodamy np. jabłko może ich być nawet ponad 20. Można też cały przepis pomnożyć przez 2 (proszek do pieczenia przez 2 i pół) i wyjdzie nam dwa razy więcej pyszności. Proszek który dodajemy przy "ciężkich" składnikach dodajemy bez zmian.

Na Wigilię klasową Pierworodnego zrobiłam muffiny z jabłkiem, cynamonem i przyprawą do piernika (razem!). Dodałam o dwie i pół łyżeczki proszku więcej. Mogłam dodać nawet trzy, bo nie wyrosły tak wysokie jakbym chciała. Życie.

Wyszły mi o takie:





Smakowo bardzo dobre. Pachną piernikiem, są wystarczająco wilgotne i cynamonowe w środku. Pycha!

P.S. Na zdjęciu wyszły dużo jaśniejsze niż w rzeczywistości. Tak to jest jak się robi zdjęcie z lampą i nie chce się komuś edytować zdjęcia w programie. :P

Nie ma, że boli.

piątek, 12 grudnia 2014

22. Brak weny i chęci do czegokolwiek.

Mam jakieś gorsze dni. Nie mam ochoty na nic, zupełnie. Czytać – nie, pisać – nie, zrobić cokolwiek konstruktywnego – też nie.

Nazywam to brakiem weny do życia. Wolałabym leżeć pod kołderka i spod niej nie wychodzić. Ot tak, po prostu.

Odmeldowuje się.


Nie ma, że boli.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

21. O mężczyznach i kobietach słów kilka.

Mam wrażenie, że po moich niezbyt udanych związkach powinnam nawet milczeć. Jednak jakoś się tak dzieję, że znajomi wiecznie do mnie przychodzą po związkowe porady i ufają mi na tyle, by się zwierzyć i zaufać temu „co ja bym zrobiła”. Nie uważam się za jakieś guru. Nie jestem nim, ale może czasem trzeba spojrzeć z boku?

Najczęstszym problemem o jakim słyszę jest brak komunikacji. Objawia się on następująco:

Koleżanka:- Znowu wrócił z pracy, siadł przed telewizorem z piwem i ogląda. Ja cały dzień w domu siedzę, tylko z dziećmi, ani ust nie mam do kogo otworzyć i pogadać na jakieś poważniejsze tematy, ani się dzieckiem nie zajmie, ale wymaga by obiad był podany, uprasowane i uprane, sprzątnięte i by była cisza. Czasu dla siebie też nie mam. Trafi mnie!

Ja:- Mówiłaś mu, że potrzebujesz chwili dla siebie, że byłoby miło oglądnąć wspólnie jakiś film, jak dzieciaki będą już spać, albo że dzieci chcą się z tata pobawić?

Koleżanka:- No nie, ale przecież to wiadome!

Ja:- Wcale nie, idź pogadaj. I pamiętaj, że on też człowiek i odpocząć musi po pracy.

Po czym następuje rozmowa między małżonkami/partnerami i przychodzi do mnie z kolei kolega:

Kolega:-Ja nie wiem czego ta kobieta ode mnie oczekuje. Zrobiła mi awanturę, że czasu z nią i z dziećmi nie spędzam, że ona nie ma dla siebie czasu, że pogadać nie ma z kim. Jak wracam z pracy to jestem zmęczony, muszę odpocząć, napić się piwka...

Brzmi znajomo?

Ja:- Powiedz mi, ale tak szczerze kiedy ostatni raz bawiłeś się z dziećmi, albo kiedy po powrocie do domu nie siadłeś przed tv z piwem, tylko porozmawiałeś z żoną? Albo choć spytałeś jak minął dzień? Nie pytam nawet kiedy oglądaliście coś razem, bo pewnie wieki temu.

Kolega:- No dawno.

Ja:- Właśnie. Ja wiem, że pracujesz ciężko, żeby było za co żyć. Rozumiem, serio. Tylko pomyśl, zawsze masz wszystko wyprane i wyprasowane. Obiad podany. Piwo w lodówce, więc ktoś na zakupach był. Czysto jest? Jest. Dzieciaki zdrowe i uśmiechnięte, jak tata wraca siedzą cicho. Ja wiem, że Ty nie wiesz ile to tak naprawdę jest roboty, szczególnie z dwójką dzieci. Jeszcze żeby choć jedno było w przedszkolu czy szkole, byłoby mniej roboty. Pomyśl, że Twoja żona też jest na etacie, tyle że w domu. Jednak gdy Ty jedziesz do pracy z kanapkami zapakowanymi ładnie do torby, ona już jest na nogach. Ona wstała wcześniej, znając ją nawet poleciała do sklepu po świeże bułki, żebyście mieli jeszcze ciepłe. Zrobiła śniadanie, obudziła dzieci, ubrała, podała Ci kawę. Potem Ty wyszedłeś i zostawiłeś ją samą z dzieciakami i kto wie czym jeszcze w planach. Więc ona lata od dzieciaków, do sprzątania, do obiadu i znów do dzieci.  I tak w kółko. Rozmawia cały dzień tylko z dziećmi. Ześwirować można od tematu bajek, książeczek, gier. Potem Ty wracasz, ani me, ani be, ani nawet kukuryku. Siadasz, żresz obiad, potem tv i piwko, dzieci mają być cicho, słowem się do niej nie odezwiesz. Myjesz się, idziesz spać, a ona? Dzieciom kolacje robi, myje, usypia, pewnie jeszcze sprząta i dużo później od Ciebie się kładzie. Ustawiłeś się elegancko, tylko żonę i dzieci masz w dupie. Któregoś dnia wrócisz do pustego mieszkania. Zawsze znajdzie się ktoś, kto ją doceni, porozmawia i od czasu do czasu da odpocząć. Idź się weź za siebie chłopie.

Czasem w związkach bywa źle, są gorsze dni/tygodnie/miesiące. Trzeba przetrwać i przeczekać.

O ile mnie pamięć nie myli w związkach chodzi m.in. o porozumienie, zrozumienie i współpracę, więc dlaczego Pani X nie wpadnie na pomysł, że Pan X po pracy może być faktycznie zmęczony i że chce odpocząć? A no dlatego, że Pan X też ma w dupie, że Pani X po całym dniu spędzonym na zajmowaniu się domem, dziećmi i dość często pracą też może być zmęczona! Ludzie rozmowa nie boli, kompromis też. Niech Pani X raz w tygodniu da Panu X wychodne (nie interesuje mnie czy faktycznie wyjdzie, czy zostanie i będzie pił piwsko oglądając mecz, czy co kto lubi), a Pan X zrewanżuje się tym samym Pani X (pora na maseczkę, zakupy z koleżankami, czy też babski wieczór lub książkę). Można? Można! Tylko trochę dobrej woli! Zawsze też można raz na parę tygodni (lub częściej) wykorzystać dziadków/znajomych z dziećmi i podrzucić im Spadkobierców DNA na jeden wieczór (noc byłaby wręcz wskazana) rewanżując się tym samym (opcja znajomi z dziećmi).

Irytuje mnie brak komunikacji w związkach z długim stażem. Brak zrozumienia, porozumienia, dobrych chęci i kompromisów jeszcze bardziej.

Nie ma, że boli.

piątek, 5 grudnia 2014

20. Dwie kreski? Oj nie.

Do napisania tej notki zabieram się już chyba po raz piętnasty. Chcę to zrobić na sucho, bez zbędnych emocji, uczuć, czy zbytniego skoku ciśnienia. Dlatego też pominę rolę Jaśnie Panicza Ojca, który i tak zbyt wiele udziału nie miał w całej tej sytuacji. Tak więc zaczynamy...

Notka będzie o ciąży, a raczej o tym jak się o niej dowiadujemy. My – kobiety, nie my – para. Jest parę sposobów na to, ja teraz wymienię tylko te które wpadły mi do głowy:
1.”Starania, wyczekiwanie, robienie testów” lub inna znana nazwa „Dwie kreski! Tak!” - nie to nie ja.
2.Spóźniająca się „ulubiona” część miesiąca - „A może ja jestem w ciąży?!” vel. „Może jesteś w ciąży? Hahaha! Byłyby jaja...” Po tych słowach następuje bieg do apteki po test ciążowy.- to też nie ja.
3.”Zupełny przypadek” - to już ja.

Przechodząc do tej wersji zdarzeń, moja wyglądała tak:

Od miesiąca zaległam w łóżku z objawami odstawienia faceta. „Dajmy sobie trochę czasu”. Znacie ten tekst – przynajmniej ze słyszenia. Każdy wie, że oznacza całkowity koniec związku. Jednak oczywiście ja byłam ślepo zakochana (zauroczona?) w Nim i czekałam. No dobra, gdzieś tam w tle wiedziałam co i jak, dlatego, gdy dnia pierwszego położyłam się do łóżka nie wstawałam z niego prawie w ogóle – ot taki objaw. Łudziłam się. Czekałam. Nie sypiałam zbyt dobrze, miałam koszmary. No, co tylko chcecie.

Po ok. miesiącu leżenia i spożywania posiłków na siłę zaczęłam się czuć źle. Tak naprawdę źle. Serce - boli, nerki - bolą, kłopoty z oddychaniem – oj tak, bóle całego ciała – oj i to jak, migreny – ojoj! Takie tam bajery. Dłuższe namowy mojej mamy, jej żądania i groźby przyczyniły się do tego, że ruszyłam dupę do lekarki ogólnej. Oczywiście nie sama, z mamą. Do tych rewelacji wymienionych powyżej doszedł strach. Przed ludźmi i światem. Czemu? Nie wiem. Może dlatego, że w tej małej uporczywie krzyczącej części mózgu, która jako jedyna była racjonalna pojawił się ktoś drugi (mniej racjonalny) mówiący „teraz każdy Cię zrani”. Wariatką jestem – tra la la.

Do gabinetu lekarki weszłam już sama. Powiedziałam jakie mam objawy (o strachu nie wspominając – ze strachu), zostałam przebadana na każdą możliwą stronę. Ilość skierowań porażała, ale lekarkę mam taką, że jak już przyjdziesz to zrobi wszystko, być wyszła z planem działania i widokiem na „jestem zdrowa”. Jak trzeba to i opierdzieli konstruktywnie. Tak więc z naręczem skierowań poszłyśmy do domu i zaczęłyśmy dzwonić tu i ówdzie, by zarezerwować termin. Ja poddałam się po paru telefonach by umówić się na USG nerek na którym najbardziej mi zależało („niestety nie mamy terminów”/”najbliższy wolny termin za pół roku”), zaczęłam ryczeć i hop do łóżka. Mama (nie wiem co bym bez niej zrobiła!) działała dalej, aż w końcu umówiła. prywatnie. Wkurzona na maxa mama przyszła do mnie (wkurzona na terminy itd.) i mówi: „za tydzień dni masz badanie USG”. Dobrze mamo, co tylko chcesz mamo, tylko daj mi znów przykryć się tą kołdrą i ryczeć za nim. Taka wtedy byłam! Optymistycznie co?

Termin badania przyszedł szybko. Pojechaliśmy, ja znów w obstawie mamy czekam na swoją kolej. Nerki bolą jak tra la la, mam wszystkiego dość. Chcę do domu! Ok, moja kolej, kładę się z pełnym pęcherzem modląc się, by pani nie nacisnęła tu i ówdzie zbyt mocno – przecież się posikam! Pani bada nerki – lewa trochę piasku, prawa – wszystko ok. Pani decyduje się sprawdzić stan żołądka, wątroby i reszty bebechów – taki gratis od firmy. Dobrze, niech pani mnie ubabra całą skoro nerki to mało.

Żołądek badany, pani zaskoczona mówi: -Dba pani o siebie! (Jak cholera!)
Wątroba – kontynuuje szczęśliwa kobieta: -Jaki ma pani ładną wątrobę! Pewnie pani nigdy alkoholu nie piła! (Nieeee, wcale!)
Zjazd niżej (Babo skończ już!)
Wtem z ust pani pada: -Pani jest w ciąży! Czemu pani nic nie mówi?!
-ŻE CO JA JESTEM?!
-W ciąży!
-Niemożliwe!
-A jednak, proszę niech pani spojrzy.

Patrzę i kurde nie wierzę! No dziecko jak byk! Głowa – jest, brzuszek – jest, nogi – są i to dwie, ręce – tak samo! I też dwie! Szok to mało. Gęba otworzona, wala się po podłodze, a sił by podnieść nie ma. Ba! Dziecię nawet macha jedną łapką do mnie jakby się witało! WTF?!

-A może mi pani powiedzieć który to tydzień? (w myślach obliczam dni od ostatniej miesiączki, ale kurde nie było współżycia, wcześniejsza? Nie wiem! Szlag!)
-Wie pani, na 100% nie wiem, ale dziecko już jest dobrze ukształtowane. Nie dam sobie ręki uciąć, ale myślę że to 15 tydzień.
-Dziękuję. (Osz w mordę!)
-Chce pani zdjęcie na pamiątkę?
-No jasne!

Pani zdjęcie dała. Widać wszystko jak na dłoni. Piękne, śliczne dziecko. Całe moje! No moje i nie tylko. „Potem. To wszystko potem” - myślę i biegnę do kibla, bo pęcherz aż krzyczy. Pani z wynikami czeka na mnie, mamie nie da - nie może. Biorę, dziękuję i wychodzę. Mama idzie za mną. A ja coraz szybciej i szybciej byleby do auta, bo tam mogę i płakać i śmiać się. Mama co chwile pyta - I co? Co ona Ci tam powiedziała? Ja milczę, bo trawię i myślę jak to powiedzieć mamie. W aucie mama chce jechać ze mną z tyłu, tłumaczę, że nie musi. Jedzie z przodu i tylko patrzy w lusterko. A ja pół twarzy schowane. Ryczę i śmieję się w szalik. Mama widzi łzy i jest pewna, że jest źle. Tata prowadzi, nie mówi nic. 

Dojeżdżamy do domu, biegnę jak powalona po schodach na to trzecie piętro, bo znów siku! (Tata jedzie do garażu) Wyniki chowam (na oczach podglądającej mnie mamy) do szafki. Zamykam się w łazience i płaczę, chichram się i sikam. Mama pyta co mi do cholery powiedziała ta baba? Odpala papierosa. A ja w końcu się nad nią lituję i mówię „przeczytaj sobie”, wiedząc, że ją mam już z głowy. A mówię przez łzy. Mama leci do mnie, do pokoju, wyciąga papiery i do kuchni. Ja siedzę w kiblu i czekam. Cisza. Długa cisza. Za długa. Zapala papierosa kolejnego. Myślę „o kuuuuurde, mam przechlapane”. Wychodzę. W kuchni mama siedzi i patrzy na tą kartkę popalając papierosa. Podchodzę. I sama nie wiem co powiedzieć, więc milczę i patrzę jak to ciele na papierosa. Na co mama z uporem mówi „Poradzimy sobie”. Gasi papierosa, przytula, mówi że kocha (wieki tego nie słyszałam) i że damy radę. Więc ja już wiem, że mogę się cieszyć przy niej, pokazuję zdjęcie i mówię co gdzie jest. Mama płaczę, bo oto widzi swojego pierwszego wnuka bądź wnuczkę. W końcu pyta o imię, jak chciałabym dać (czemu akurat to pytanie, nie wiem). Odpowiadam, że to Kuba. Jakub.

-No, a dziewczynkę?
-Mamo, przecież to chłopiec!
-Powiedziała Ci?! Widać już?
-Nie, ja wiem. Kuba i nie ma przeproś.
Mama patrzy jak na debila, ale ok! Skoro Kuba to Kuba. Imię zaakceptowane (jakby miała wybór!).
-Powiesz mu? - Zapytała mama później prasując ubrania. Ewidentną nadzieją, że nie, nie powiem
-Tak. - wspominałam, że byłam ślepo zakochana? I nie docierało do mnie, że to koniec?
Jednak to nie było najgorsze pytanie. Ono było kolejne.
-A jak powiesz ojcu? - i po tym nastąpiła cisza. Długa. Zakończona moim „Nie wiem”
Siostrze wysłałam mms-a (zdjęcie z USG przydało się po raz pierwszy). Ojciec od 5 minut oglądał tv w pokoju rodziców. Przyszła siostra od progu krzycząc: GRATULUJE! Mama ją ucisza, ja to samo.
-Ojciec nie wie? - pyta szeptem siostra.
-Nie! Nie wiem jak mu powiedzieć.
-Normalnie! Mam ja to zrobić?
-Siedź kur...a na miejscu! Powiem mu. Dziś. Tylko nie wiem jak.

Zastanawiacie się pewnie dlaczego tak bałam się powiedzieć właśnie ojcu? Hmmm... z moim tatą byłam zawsze bliżej niż z mamą. Wychowywana byłam co prawda przez dziadków, jednak byli to jego rodzice. Kłóciłam się z siostrą notorycznie. Rodzice zawsze nas godzili. Ok, jak sobie krzywdę zrobiłam leciałam do mamy, ale to z tatą siedziałam w garażu, to z tatą uczyłam się jeździć na rowerze i to z nim naprawiałam komputery. To z nim było mi łatwiej „coś ugrać”. Gdy mama lub siostra potrzebowały czegoś od taty szłam ja. Zawsze załatwiłam. Mama chciała jechać na wieś w swoje rodzinne strony? Ok, nie ma sprawy! „Tato, możemy jechać na wieś? I do cioci Sabinki? I cioci Ani? Proooooszę.” Zawsze się zgadzał. Wiedział co prawda o tym, że to mama chce jechać, mama wiedziała, że on wie. Po moich akcjach zawsze rozmawiała z nim, że to ona chciała, a ja usłyszałam. Przyznaję tak było. Ja po prostu lubiłam robić coś dla innych, więc jak słyszałam, że mama chciałaby odwiedzić rodzinne strony, a siostra nie ma w czym chodzić – działałam. Mogłam czekać, przecież wiem, że tato by im nie odmówił. Jednak tak bardzo chciałam im pomóc, że szłam i prosiłam. Czasem mówiłam, że zniszczyłam siostrze spodnie i ona będzie pewnie zła i czy by jej dał na nowe spodnie? Czasem, że chcę odwiedzić ciocie Sabinę. A czasem po prostu chciałam jechać na wycieczkę. Zmierzam do tego, że byłam tak jakby „córeczką tatusia” (nie zrozumcie mnie źle, nie było zawsze kolorowo między nami). A tu proszę, jestem w ciąży. W moim i tak źle pracującym mózgu uroiła się myśl, że oto ja, „córeczka tatusia”, tego właśnie tatusia zawiodłam. I to bardzo! I co? Mam iść i tak po prostu powiedzieć? Patrzeć na jego ból? Zawód? Złość? Nie ma mowy! Ja się nie piszę!

W końcu zrobiła to mama. Poszła i powiedziała. Tak o, po prostu. Ojciec najpierw milczał, potem wstał, przeszedł obok mojego pokoju patrząc na mnie wzrokiem bazyliszka. Nie odezwał się, ani słowem. A ja? W ryk oczywiście. Zawiodłam, jestem zła. Następnego dnia ojciec zniknął rano, jeszcze przed moją pobudką. Gdy wrócił ja akurat kończyłam śniadanie myśląc sobie „Kurde jestem w ciąży. W ciąży idealnej! Nie miałam żadnych objawów!”. Ojciec wszedł do mnie z tekstem „Kupiłem witaminki dla naszej dziewczynki!” Potem się zaczęło zdrabnianie mojego imienia, którego tak nie lubię. Zdrobnień – nienawidzę.

Nie cały tydzień później wizyta u ginekologa potwierdziła ciążę. Koniec 15 tygodnia ciąży. Koniec pierwszego trymestru. Bomba.

Po pół roku ciąży idealnej pojawił się idealny Pierworodny. 9 sierpień 2007r, godz. 13:00, 53 cm długości, 3140g wagi. 10/10 w skali Agpar. Mój syn. Moje cudo. Moje jedyne dziecko.


P.S. Dla smaczku dodam, że wieczorem przed badaniem poczułam coś przewalającego się przez moje bebechy i pomyślałam „Cudnie, mam tasiemca. Jeszcze tego brakowało do kompletu.”. W nocy miałam sen, że nie robią mi USG nerek, tylko brzucha. Pani zjeżdża na dół brzucha i wyskakuje z tekstem „Pani jest w ciąży! Dlaczego pani nic nie mówi?!” Przewiduję przyszłość? Prorocze sny? Nie pierwszy i nie ostatni raz tak było.


Nie ma, że boli.

środa, 3 grudnia 2014

19.Poniedziałek w kuchni, czyli „Mini Serniczki”

Z racji tego, że Pierworodny został zapisany przez swoją matulę na zajęcia z Etyki spędza w poniedziałkowe dni aż 7h w szkole. Tak, jestem złą matką. Skazałam syna na siedzenie godziny w świetlicy raz na dwa tygodnie. Co drugi tydzień ma logopedę.

Żeby syn nie był pokrzywdzony to matka też odczuwa brak dziecka. W poniedziałki nie może sobie znaleźć miejsca. Snuje się po domu, nie wykorzystując danego jej czasu wolnego w pełni. Nawet nie czyta – a to już dziwne, przecież czytać uwielbia.

W końcu dała sobie samej kopa w du...pupę i zabrała się za pieczenie. Pani Matka (jej własna osobista, zwana również Babcią przez Pierworodnego) dała jej przepis na Mini Serniczki. Przepis ten brzmiał tak:

Mini Serniczki
(z połowy ciasta i całej masy wychodzi 12 serniczków)

Składniki na ciasto:
-250g mąki
-150g masła
-80g cukru
-płaska łyżeczka proszku do pieczenia

Składniki na masę:
-400g twarogu
-2 jajka
-5 czubatych łyżeczek gęstej śmietany 18% (Zott najlepsza)
-80g cukru
-cukier waniliowy (cała torebeczka)
-łyżka budyniu waniliowego (proszku!)
-skórka starta z połowy cytryny
-cynamon

Przygotowanie:
Składniki mieszamy i zagniatamy. Ciasto wkładamy na 30 minut do lodówki. W tym czasie twaróg mieszamy ze śmietaną. Jajka ubijamy z cukrami i dodajemy do twarogu wraz z budyniem, jajkami i skórką.

Po 30 minutach ciasto wałkujemy i wykładamy nim foremki muffinkowe (dosłownie wylepiamy! Ciasto jest tak kruche, że wyłożyć się nie da, nawet przy sporych chęciach). Masę twarogową nakładamy do foremek, posypujemy cynamonem (ja rozsmarowywałam cynamon po całym twarogu).

Pieczemy w 150*C przez 45 minut.



Smakowo Pierworodny określił je jako „niebo w gębie”. Dość często pada to sformułowanie z jego ust, więc nie przywiązujmy do niego zbytniej wagi. Jeśli chodzi o mnie – sporo roboty, ale warto było.


Co będę robić w następny poniedziałek? Tego nie wiem. Może wreszcie zafarbuje włosy.

Nie ma, że boli.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

18. Ciasto na szybko + maskotka bloga.

Gościem specjalnym nr 1 dzisiejszej notki jest: Leniwiec Noora. Do podziwiania powyżej. Mam nadzieję, że zostanie z nimi na dłużej. (Choć jak wiadomo kobieta zmienną jest, więc może mi się odwidzieć maskotka).

Ciasto o którym mowa pierwszy raz zrobiłam na wiosnę tego roku. Łatwe, szybkie do wykonania, dobre (patrząc na to, że odkąd moi „chłopcy” spróbowali go po raz pierwszy mam zakaz robienia innych ciast – rzec można bardzo dobre). Myślę, że zawojuje nie jedną imprezę.


Gościem specjalnym nr 2 dzisiejszej notki jest:



Trójkolorowy sernik czekoladowy

Składniki:
-500g twarogu z wiaderka
-po 100g czekolady białej, mlecznej i gorzkiej (+ trochę do ewentualnej dekoracji)
-300ml śmietanki 30% lub 36%
-herbatniki
-3 łyżeczki żelatyny
-6 łyżek wody
-100g cukru
-2 łyżeczki cukru waniliowego

Przygotowanie:

Twaróg ucieramy z cukrem i cukrem waniliowym.

Żelatynę rozpuszczamy w zimnej wodzie (może być w temp.pokojowej, gdyby nie chciała napęcznieć wstawiam do lodówki na parę minut).


Czekolady rozpuszczamy w kąpieli wodnej (każdą osobno).


Gdy żelatyna napęcznieje podgrzewamy ją, ciągle mieszając (ja robię jej kąpiel wodną). Dodajemy do żelatyny dwie łyżki masy twarogowej i mieszamy, dzięki temu nie powstaną nam grudki po dodaniu żelatyny do masy twarogowej. Oczywiście dodajemy ww do masy.


Śmietanę ubijamy na sztywno.


Twaróg dzielimy na trzy części. Do każdej dodajemy po jednej rozpuszczonej czekoladzie dokładnie mieszając (używam miksera – oszczędność czasu i energii własnej). Następnie ubita śmietanę dzielimy również na trzy części i dodajemy do mas serowo-czekoladowych.* Znów dokładnie mieszając.


Do formy (ja używam tortownicy) wyłożonej papierem do pieczenia wylewamy kolejno masy z czekolady gorzkiej, mlecznej i białej (wyrównujemy). Na górę układamy herbatniki (przycinamy śmiało).


Wkładamy ciasto na parę godzin do lodówki, a najlepiej na całą noc.


Po tym czasie wyciągamy z formy i odwracamy do góry nogami, ściągamy papier.

Jeśli chcemy dekorujemy czekoladami rozpuszczonymi w kąpieli wodnej lub owocami (polecam truskawki lub maliny, prezentują się pięknie). Dla wielbicieli mega słodkich rzeczy – prószymy cukrem pudrem.

Tak oto mamy gotowy placek.


Przez okres „współpracy” z plackiem robiłam parę jego wersji

jednokolorową (masa tylko z mleczną czekoladą, lub mieszanką gorzkiej i mlecznej 1:2),
-zamiast trzech mas zrobiłam dwie jedną mleczną, druga miętowo-cytrynową,
-lub jak ostatnio z trzech czekolad, jednak mleczna powędrowała do kąpieli wodnej wraz z gorzką, osobno rozpuściłam białą, następnie po dodaniu śmietany (dwie części z trzech do masy z czekolad mlecznej i gorzkiej, a jedną część do białej) wlałam masę ciemną, a częścią jasnej robiłam kropki, które wymieszałam z masą ciemną i przykryłam reszta masy jasnej.

Myślę, że każdy znajdzie swój sposób na to ciasto.


*Podpowiedź: zacznij od mieszania sera z czekoladą gorzką i śmietaną – powstała masa najszybciej tężeje i idzie pierwsza do formy, potem mleczna i biała.


Oto wynik "kropkowania" sernika.





 Nie ma, że boli.