niedziela, 26 października 2014

5.Czwartek - pod znakiem sztandaru...

Piątek - pod znakiem wkur....
Sobota - pod znakiem Karpia
Niedziela – zmęczenie materiału.

Tak więc po kolei:

Czwartek. Ślubowanie klas pierwszych w naszej szkole podstawowej. Mogłabym całe to wydarzenie skrócić do jednego zdania - „Mój syn dumnym pierwszoklasistą!” Niestety nie mogę. Cała impreza trwała dwie godzinki, podczas której dzieci z klas pierwszych cały czas stały. A my dorośli na zmianę „baczność, spocznij, baczność, spocznij”. I tak w kółko. Nasza pani Dyrektor bardzo lubiąca słuchać swego głosu. Nie ważne, że po raz n-ty słucham o tym, że w szkole jest 6 klas pierwszych, a nie pięć (jak zawsze), że jedna z nich to klasa samych sześciolatków, oraz że jest klasa integracyjna (jak co roku) i oddział przedszkolny. Mogłabym na upartego powiedzieć, że nie słyszałam o nowo powstałym placu zabaw (nieee, wcale o tym nie mówiono na rozpoczęciu roku, absolutnie!). Właściwie nie dowiedziałam się niczego nowego. Potem jakiś chłopaczek, o przepraszam pan przeczytał list, który bł na tyle krótki, że mógł się go nauczyć i mieć kartkę jako „podpórkę”. Jednak tego nie zrobił. Potem WRESZCIE dzieci zostały „członkami społeczności szkoły podstawowej”. Mój syn jakoś specjalnie zachwycony nie był. Powaga pełną parą. Nawet ten zaszczyt, którego dostąpił nie wywołał uśmiechu na jego buzi – mianowicie mianowany został przez naszą panią Dyrektor. Uśmiechnął się dopiero, gdy dostał rożek ze słodyczami. I legitymację.

Piątek. Aż szkoda gadać, więc podsumuję krótko: trzeba mieć przerost formy nad treścią i nie spełnione ambicje, by siedmioletnie dziecko zmuszać do zrobienia zadania i uczyć (również na siłę) o kątach.... Skrupulatnie notuję, by wykorzystać w przyszłości, a synowi tłumaczę, że jak nie chce czegoś wiedzieć ma to głośno powiedzieć. Też tak na przyszłość, całe życie nie będę go przecież wyręczać.

Sobota. Po raz kolejny cały dzień z Karpikiem. Choć tym razem jakoś strasznie szybko nam zleciał. A że tym razem nie będę go widzieć jakiś czas, to i oddawać nie miałam ochoty bardziej niż zazwyczaj.

Niedziela. Zmiana czasu to raz. Myślałam, (ba!) miałam nadzieję, że się wreszcie wyśpię, odpocznę poprzez ten sen. Marzenia ściętej głowy! Nie dość, że zasnęłam koło 24, to obudziłam się o 2 i tak do 5 „sufitowałam” (tłum. patrzyłam intensywnie w sufit), i oczywiście syn obudził mnie o 7:00 tematem „mamo głodny jestem”. Tyle z odpoczynku.

A jutro znów poniedziałek...


Nie ma, że boli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz