Piątek
- pod znakiem wkur....
Sobota -
pod znakiem Karpia
Niedziela
– zmęczenie materiału.
Tak więc
po kolei:
Czwartek.
Ślubowanie klas pierwszych w naszej szkole podstawowej. Mogłabym
całe to wydarzenie skrócić do jednego zdania - „Mój syn dumnym
pierwszoklasistą!” Niestety nie mogę. Cała impreza trwała dwie
godzinki, podczas której dzieci z klas pierwszych cały czas stały.
A my dorośli na zmianę „baczność, spocznij, baczność,
spocznij”. I tak w kółko. Nasza pani Dyrektor bardzo lubiąca
słuchać swego głosu. Nie ważne, że po raz n-ty słucham o tym,
że w szkole jest 6 klas pierwszych, a nie pięć (jak zawsze), że
jedna z nich to klasa samych sześciolatków, oraz że jest klasa
integracyjna (jak co roku) i oddział przedszkolny. Mogłabym na
upartego powiedzieć, że nie słyszałam o nowo powstałym placu
zabaw (nieee, wcale o tym nie mówiono na rozpoczęciu roku,
absolutnie!). Właściwie nie dowiedziałam się niczego nowego.
Potem jakiś chłopaczek, o przepraszam pan przeczytał list, który
bł na tyle krótki, że mógł się go nauczyć i mieć kartkę jako
„podpórkę”. Jednak tego nie zrobił. Potem WRESZCIE dzieci
zostały „członkami społeczności szkoły podstawowej”. Mój
syn jakoś specjalnie zachwycony nie był. Powaga pełną parą.
Nawet ten zaszczyt, którego dostąpił nie wywołał uśmiechu na
jego buzi – mianowicie mianowany został przez naszą panią
Dyrektor. Uśmiechnął się dopiero, gdy dostał rożek ze
słodyczami. I legitymację.
Piątek.
Aż szkoda gadać, więc podsumuję krótko: trzeba mieć przerost
formy nad treścią i nie spełnione ambicje, by siedmioletnie
dziecko zmuszać do zrobienia zadania i uczyć (również na siłę)
o kątach.... Skrupulatnie notuję, by wykorzystać w przyszłości,
a synowi tłumaczę, że jak nie chce czegoś wiedzieć ma to głośno
powiedzieć. Też tak na przyszłość, całe życie nie będę go
przecież wyręczać.
Sobota.
Po raz kolejny cały dzień z Karpikiem. Choć tym razem jakoś
strasznie szybko nam zleciał. A że tym razem nie będę go widzieć
jakiś czas, to i oddawać nie miałam ochoty bardziej niż
zazwyczaj.
Niedziela.
Zmiana czasu to raz. Myślałam, (ba!) miałam nadzieję, że się
wreszcie wyśpię, odpocznę poprzez ten sen. Marzenia ściętej
głowy! Nie dość, że zasnęłam koło 24, to obudziłam się o 2 i
tak do 5 „sufitowałam” (tłum. patrzyłam intensywnie w sufit),
i oczywiście syn obudził mnie o 7:00 tematem „mamo głodny
jestem”. Tyle z odpoczynku.
A jutro
znów poniedziałek...
Nie ma,
że boli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz